poniedziałek, 18 listopada 2013

Jedzenie w Singapurze

Podróże małe i duże - część 3.

Ostatnio opowiadałam o tym jak odebrałam Sinagpur. Dziś tematyka bliższa temu blogowi, czyli jedzenie w Singapurze.

Tak samo jak i kultura, tak i kuchnia w Singapurze jest bardzo zróżnicowana. Przenikają się tam kuchnie malajska, chińska, indonezyjska, indyjska a także angielska. W efekcie mamy do czynienia z pyszną kuchnią fusion.

Drugą charakterystyczną cechą Singapurskiej kuchni jest kultura jedzenia poza domem. Mało kto gotuje samodzielnie posiłki. Najczęściej jada się w food courtach, których jest mnóstwo w całym mieście lub knajpach i restauracjach, które także spotykamy na każdym kroku.
Food courty znajdują się najczęściej pod zadaszeniem i składają się z wielu małych stanowisk z różnorodną kuchnią oraz wielu stolików, przy których można zjeść swoje danie. Chyba najbardziej znanym jest Newton Food Center, jednak w trakcie naszych zaledwie 3 dni spędzonych w Singapurze nie zdołaliśmy tam dotrzeć.
Udało nam się za to natknąć na nocny, uliczny food court. Pierwszego dnia, około północy wracaliśmy spacerkiem do hotelu podziwiając architekturę i kolejne pięknie podświetlone wieżowce. Nagle naszym oczom ukazała się boczna uliczka i taki oto widok:


Nocny uliczny food court

Uliczka była zamknięta dla ruchu, wzdłuż ciągnęły się obwoźne kuchnie i kolejki po jedzenie, a na szerokości ulicy poustawiane były stoły - pełne ludzi. Przypominam, że było już po północy!

Grillowanie krewetek na patyku

Tablica informująca kierowców w jakich godzinach ulica jest zamknięta i przekształca się jadłodajnię

Nie uważacie, że taki zwyczaj jest świetny? Niestety my dopiero co zjedliśmy gdzie indziej, więc zupełnie nie byliśmy głodni. Pokręciliśmy się więc tylko przez moment i coraz mocniej czując zmęczenie spowodowane długą podróżą i zmianą czasu powędrowaliśmy do hotelu.

No dobrze? To w takim razie co jedliśmy w Singapurze?
Wybieraliśmy z reguły restauracje i knajpki. Z typowymi food courtami niestety nie było nam po dordze, chociaż nie do końca z wyboru. Zazwyczaj jak już głodnieliśmy w pobliżu nie widzieliśmy food courtów, za to mnóstwo knajpek. Ponadto ze względu na moje uczulenie na ryby i morskie żyjątka musimy uważać na takie uliczne jedzenie, w którym nie zawsze do końca wiadomo co jest i w jaki sposób było przygotowane. Niestety nawet rzeczy smażone na nieumytej patelni po rybie mogą mi zaszkodzić. Sami rozumiecie, że znajdując się w tak odległym zakątku świata i mając świadomość, że za 24h ruszamy w dalszą drogę nie mieliśmy ochoty ryzykować.
Mimo wszystko nie udało nam się uniknąć wpadki - wieczorem drugiego dnia wybraliśmy się do chińskich ogrodów z myślą o pospacerowaniu i zjedzeniu czegoś na miejscu. Niestety same ogrody nas rozczarowały.
Trafiliśmy na wystawę dinozaurów... Tak.. Chiński ogród i dinozaury. No ale cóż ;) Jak się szybko okazało, jedynym miejscem gdzie można było zjeść był bar na świeżym powietrzu, gdzie jedzenie (wszystko panierowane i smażone w głębokim tłuszczu) było za gablotami. Kawałki kurczaka, krewetki, i inne ponabijane były na patyczki. Po wybraniu na co masz ochotę, otrzymywałeś szaszłyki zapakowane w foliowy woreczek. Do drugiego woreczka można było nalać ostry i słodki sos pomidorowy. Z takim pakunkiem szukało się miejsca przy pobliskim stoliku, ławce lub spacerowało się dalej. Jedzenie nie było niestety podpisane, więc kilkukrotnie dopytywaliśmy się co bierzemy, tłumacząc moją sytuację. Dostaliśmy nierybne kąski. Szybko jednak okazało się, że był tam rybny dodatek lub smażenie odbywało się w tym samym oleju, gdyż ewidentnie było czuć morski posmak. Pozostałam głodna... ;)
Jednak to była jedyna jedzeniowa wpadka w Singapurze.

Poza tym trafiliśmy na bardzo smaczne chińskie jedzenie w centrum handlowym (generalnie w Singapurze łatwiej trafić na centrum handlowe niż przystanek metra, choć i z tym nie ma problemu ;), niestety nazwy lokalu nie pamiętam.





Wygląda apetycznie? Smakowało równie dobrze albo i lepiej! ;)

Trafiliśmy też (z braku lepszej alternatywy w pobliżu i burczących brzuchów) do włoskiej knajpy. Muszę przyznać, że dość zabawne jest, ze w pierwszej lepszej włoskiej knajpie w Singapurze zjedliśmy dużo lepszą pastę niż gdziekolwiek w Barcelonie ;)



Sprytne ptaszysko podlatywało za każdym razem, jak tylko kelnerka odchodziła ;)

Byliśmy także w Tomo Izakaya - japońskiej restauracji na Clarke Quey. Ceny dość wysokie, jednak jedzenie było pyszne. Wołowina dosłownie rozpływała się w ustach, sashimi było bardzo świeże, a wszystko bardzo dobrze doprawione. Zdjęć niestety nie robiłam - zbyt nas wciągnęła rozmowa ze spotkanymi tam Polakami i ich znajomymi - rodowitymi Singapurczykami.

Najlepsze jednak spotkało nas na samym końcu. W dniu wylotu do Bangkoku, już wymeldowani z hotelu, tuż przed wyjazdem na lotnisko poszliśmy coś zjeść. Znów znaleźliśmy się w centrum handlowym (a jakże;). Mieliśmy wprawdzie ochotę na jakieś europejskie jedzenie - najlepiej makaron - ale jedna knajpka nas zaintrygowała. Przed wejściem było kolejka, w środku mnóstwo stolików, a przy drzwiach stała kobieta z słuchawką w uchu, kartkami z menu oraz wyświetlaczem nad głową. Flagową potrawą były różnorodne dumplingsy, które oboje uwielbiamy. Dodatkowym atutem była przeszklona kuchnia, gdzie widać było jak wielu kucharzy (w sterylnych warunkach) uwija się lepiąc pierożki. Podeszliśmy więc, dostaliśmy menu i długopisy, abyśmy mogli podczas oczekiwania wybrać dania, które chcemy zjeść, dostaliśmy też swój numer i przybliżony czas oczekiwania - 30 minut. Na tablicy powyżej wyświetlały się bieżące numery, własnie przygotowanych stolików. System jak na poczcie ;)
Gdy w końcu przyszła nasza kolej, złożyliśmy zamówienie - w tym oczywiście specjalność zakładu - pierożki Xiao Long Bao, klasyczne - z wieprzowiną. W dalszym ciągu nie wiedzieliśmy co nas czeka. Gdy w końcu otrzymaliśmy bambusowy parownik wypełniony gorącymi pierożkami i zaczęliśmy je jeść... znaleźliśmy się w niebie ;) Okazało się bowiem, że Xiao Long Bao to pierożki z cieniutkiego jak papier ciasta są nadziane nie tylko wieprzowiną doprawioną olejem sezamowym, dymką i imbirem, ale także cudownie eksplodującą w ustach łyżką intensywnego w smaku bulionu.

Niestety nie robiłam tam zdjęć.
Przerwanie jedzenia w celu wykonania zdjęć groziłoby zjedzeniem przez Niego mojej porcji ;)
Źródło

Całość była obłędnie dobra! Biorąc pod uwagę, że oboje byliśmy tamtego dnia zakatarzeni i z bolącymi gardłami (skutek jedynej nocy z włączoną klimatyzacją) - nie mogliśmy trafić na lepsze danie. Pierożki skończyły się zdecydowanie za szybko, na szczęście kolejne dania - kluski z wołowiną i grzybami, oraz krewetki na słodko z pomarańczami również były pyszne. Jednak to własnie pierożki śnią mi się po nocach... I w sumie nic dziwnego ;)
Jak się później okazało, zupełnym przypadkiem trafiliśmy do restauracji Din Tai Fung. Jest to sieć restauracji słynąca właśnie z tych pierożków, której 2 restauracje w Hong Kongu otrzymały w 2010 roku gwiazdkę Michelina, a pracujący tam szefowie kuchni przechodzą najpierw 6miesięczne szkolenie zwijania tych pysznych maleństw! Jeżeli kiedykolwiek znajdziecie się w mieście, które posiada ich restaurację - idźcie koniecznie! Ceny nie są bardzo wygórowane, a jedzenie doskonałe.

Na zaostrzenie apetytu zostawię Was z filmikiem o filozofii Din Tai Fung (niestety w języku angielskim)




P. S. Już znalazłam przepis na te cudowne pierożki i jak tylko znajdę odpowiednią ilość czasu (cały proces jest bardzo praco i czasochłonny) - na pewno je zrobię i zaprezentuję na blogu. Może ktoś z Was skusi się na takie pyszności :)

8 komentarzy:

  1. o ja.. ciekawe połączenia smaków, totalna egzotyka dla mnie.. niby niektóre produkty znam, ale podane w takich sposób!!

    OdpowiedzUsuń
  2. ale piękna podróż! Te talerze pełne kolorów i smaków - zazdroszczę! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. No naprawdę zazdroszczę wojaży! Cudna podróż i jakież doznania kulinarne! Echhh jakbym chciała chociaż jednego pierożka! Choć ździebko. Ej marzenia. Wspaniałe!

    OdpowiedzUsuń
  4. uwielbiam targi Azji, przy okazji przeczytałam kilka innych postów u Ciebie i czekam na relacje z odwiedzonych miejsc:) ciekawa jestem Twoich wrażeń:) W Singapurze jeszcze nie byłam, ale sądząc po Twoich zdjęciach przytyłabym jak zwykle, kilka kilo:) czekam czekam na więcej!!:))) ściskam

    OdpowiedzUsuń
  5. Prawdziwie pyszna podróż, smacznie opisana oraz świetny blog :) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  6. pyszna wyprawa, smacznie opisana! tylko pozazdrościć takich przygód :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Bardzo ciekawe doznania kulinarne :) Bardzo, bardzo Ci zazdroszczę takiej wspaniałej wyprawy :) Pozdrawiam Dorota

    OdpowiedzUsuń
  8. Dziękuję, że opisałaś jak wygląda jedzenie w Singapurze :) Super, że można jeść na mieście takie pyszności i integrować się z innymi. Musiało być bardzo smacznie!

    OdpowiedzUsuń